W todze i z plecakiem
Uff, jaka to ulga móc wyrwać się wreszcie z ulicznej pajęczyny londyńskiego molocha i skubać oczami trawę z zielonych pastwisk, które przesuwają się za oknem autokaru! Po drodze mijam wioski i wiktoriańskie miasteczka z domami tak wypieszczonymi, że istnieje wielce uzasadniona obawa, że jeśli Anglicy nie okiełznają swojej manii polerowania, to jeszcze dwa, trzy pociągnięcia szmatką i brunatne ściany ceglanych budynków zamienią się w lustra, a równiutko przystrzyganych żywopłotów będzie można używać zamiast żyletek. Na domiar wszystkiego wioska, w której zatrzymaliśmy się na postój wcale nie pachniała wsią, tylko jakimś diorstwem czy szanelstwem! Dlatego wcale bym się nie zdziwił, gdyby zza rogu wymaszerowało stado krów z pomalowanymi kopytami……